Przemoc symboliczna urzędników – dlatego nie lubimy debat? Ważny komentarz do tekstu Dlaczego nie lubimy debat.

Pani Anno, z zainteresowaniem przeczytałam Pani artykuł „Dlaczego nie lubimy debat”. Zawiera on wiele ciekawych spostrzeżeń i próbuje stawiać odpowiedź na pytanie, dlaczego z partycypacja społeczna jest u nas tak słabo. I koniec końców wychodzi na to, że winne jest nieaktywne, roszczeniowe społeczeństwo ze szczególnym uwzględnieniem interesariuszy pozostających w bezpośrednim zasięgu planowanej inwestycji. Nie mogę się zgodzić z tą diagnozą. Obserwuję od kilku lat różne konsultacje społeczne, szczególnie te dotyczące inwestycji podlegające ocenom środowiskowym, ale również te dotyczące studiów przestrzennych, planów czy polityk. Biorę w nich – tak jak Pani – aktywny udział. I niestety mam bardzo pesymistyczne spostrzeżenia. Konsultacje są często wykorzystywane przez urzędników czy inwestorów do ukrycia przemocowego dyskursu, który leży u podstaw podjęcia takiej a nie innej decyzji.
Rospuda Demo
(zdjęcie: misiek_beauchamp)

Przekonanie ludzi, że „my tu sobie pogadamy, a decyzja i tak już podjęta” nie bierze się znikąd. Nie widziałam żadnych konsultacji, które zgodnie z konwencją z Aarhus prowadzone byłyby na początku procesu decyzyjnego, czyli „kiedy wszystkie warianty – w tym zerowy – są jeszcze możliwe”. Nie widziałam ani razu, żeby pod wpływem konsultacji zmieniono istotnie lub zaniechano realizacji wcześniej wymyślonego projektu. Nie zdarzyło mi się doświadczyć, że zapewniony w prawie wpływ lokalnej społeczności na kształt własnego środowiska znalazł jakiekolwiek odzwierciedlenie w urzędniczych decyzjach, poza drobna kosmetyką polegającą na podwyższeniu ekranu czy rzuceniu ochłapu w postaci placu zabaw za wybudowanie spalarni. Tak było w Warszawie, Poznaniu, Łodzi, Gliwicach, we Wrzeszczu. Mam mdlące przeczucie, że mogłabym wymieniać bez końca. Nie mogę zgodzić się z twierdzeniem, że obywatele i obywatelki miast są biernymi użytkownikami przestrzeni, którą postrzegają jako niczyją. Przeciwnie, wielokrotnie byłam świadkiem, że lokalna społeczność identyfikuje się ze swoim środowiskiem i staje w jego obronie. I – wbrew tezie Pani artykułu – moim zdaniem ma do tego prawo. Nie tylko to zapisane w konwencjach i ustawach. Również zwyczajne ludzkie prawo do życia w spokoju i czystym otoczeniu. To też jest cenne myślenie wspólnotowe nie w skali miasta lecz w skali osiedla czy nawet ulicy. Głos mieszkańców – jako najbardziej obciążony skutkami konsultowanych decyzji – nazywa Pani monopolizującym proces decyzyjny grupy. Nie rozumiem, dlaczego przemoc dużej społeczności (miasta) na małej (ulicy) jest uzasadniona, a obrona tej drugiej już nie.
Interesującym wątkiem jest pozycja ekspertów w debacie publicznej. Z Pani tekstu można wywnioskować, że w trudnych sytuacjach nie mające rozeznania społeczeństwo z radością pozbywa się swoich przywilejów decyzyjnych na rzecz bezstronnych mędrców, którzy lepiej wiedzą co dla nich dobre. Niestety, w rzeczywistości jaką znam eksperci są używani w konsultacjach dość instrumentalnie do legitymizacji siłowych rozwiązań. Ma być tak a nie inaczej, bo pan profesor włożył dane do maszyny, która robi „bip” i wyszedł mu taki model matematyczny. Stoi za nami paradygmat naukowy, stoją za nami tabele i ścisłe fakty. Jak państwo chcą, to możecie wynająć własnego eksperta. A że nie macie za co? Cóż… Jeśli szukamy diagnozy dla braku zaufania wobec konsultacji, jakim zatrute jest polskie społeczeństwo, to kierowałabym uwagę raczej w drugą stronę.
Mogłabym wymienić tutaj kilkadziesiąt sposobów, jak przeprowadzić konsultacje pozorowane. Takie, które ładnie wyglądają na papierze, są zgodne z nowinkami sztuki a niczego konkretnego nie wnoszą. Podam tylko kilka przykładów. Zaczyna się od usunięcia elementu decyzyjnego z samej nazwy. Zamiast „konsultacje” piszemy „spotkanie informacyjne”. Potem jest etap informacji, który odbywa się przez powieszenie karteczki A5 w najdalszym korytarzu urzędu. Odkąd istnieje konieczność publikacji obwieszczeń o konsultacjach w internecie, w przypadku konfliktowych inwestycji wiesza się na stronie zeskanowany dokument w formacie JPG lub PDF złożony z obrazków, nie tekstu (nie do odnalezienia przez wyszukiwarkę) i opisuje się go: „informacja o spełnieniu wymogów ustawy … z dn…”. Broń Boże bez żadnego tytułu, po którym można wyszukać, czego dotyczy. To publikujemy się w zakładce „promocja miasta”. Tak niby przez pomyłkę. A potem na kameralnym spotkaniu w gronie zaufanych dziennikarzy i zaproszonych gości prezentujemy w spokoju gotowy projekt czy studium. Gotowy, czyli sporządzony przed konsultacjami i opłacony z kieszeni podatnika. I najlepiej o 11.30 we wtorek w oddalonym od inwestycji miejscu, 3 dni przed Wigilią, żeby czasem żaden mieszkaniec nie miał szansy dotrzeć. A jeśli nawet – uparciuch – dotrze, to na jego/jej pytania odpowiada się, że to jeszcze nie ten etap projektu/ to już nie ten etap projektu. Że ten teren naszej inwestycji nie dotyczy (choć sąsiaduje), więc nie wiemy jak pani dojedzie w trakcie budowy. Że usypanie góry wysokości Pałacu Kultury tuż przed pana południowym oknem stworzy szansę na otwarcie małej gastronomii. Że skoro w Polsce nie ma norm na smród, to znaczy że wysypisko nie jest uciążliwe. A ostatecznie używa się argumentu: wydaliśmy już tyle na plany, że chyba nie chce pani tego zmarnować. To wszystko są przykłady z życia, nie wymyśliłam ich. Mogę podać, gdzie konkretnie padły te zdania. Ostatnim etapem jest unieszkodliwienie tych kilku natrętów, którzy połapali się, że debata debatą a prawnie konieczne jest złożenie uwag na piśmie. Ustawowo wymagane uzasadnienie odrzucenia uwag załatwia się wprowadzeniem do zdania operatora „gdyż”, co tworzy pozorny ciąg kauzalny następującej treści: „wniosek został odrzucony, gdyż plan w tym miejscu zostaje utrzymany”. Zresztą wszelkie pisma da się w końcu zbyć brakiem odpowiedzi – skargi na opieszałość również pozostaną bez echa, spraw sądowych nikt nie będzie wszczynał o jeden papierek. A termin wnoszenia uwag w tym czasie spokojnie mija.
Jeszcze mały rzut oka na prawo w dziedzinie obowiązujących konsultacji środowiskowych: proszę przyjrzeć się zapisom ratyfikowanej przez Polskę Konwencji z Aarhus gwarantującej podstawowe prawa sprawiedliwości środowiskowej (zawierająca postulaty Deklaracji Sztokholmskiej i Deklaracji z Rio) a potem wziąć do ręki tekst ustawy o udostępnianiu informacji o środowisku i jego ochronie, udziale społeczeństwa w ochronie środowiska oraz o ocenach oddziaływania na środowisko (Dz.U.2008.199.1227), która podobno ma tę Konwencję na grunt polski całkowicie wprowadzać. Po wnikliwym przeczytaniu okazuje się, że ustawa ta sprowadza głos lokalnych społeczności wyłącznie do roli opiniującej, nie zapewniając rzeczywistego wpływu, jaki zakłada konwencja. Zapewnia natomiast – o tak! – całe masy różnych debat i konsultacji. Co z tego, skoro z tych spotkań oprócz gadania nic nie wynika. To mała garstka przykładów. A przecież jest jeszcze trzeci aktor konsultacji: mediatorzy, strażnicy, socjolodzy, badacze. Grupa największych entuzjastów debat z udziałem społeczeństwa. Dopóki oczywiście te debaty ich osobiście nie dotyczą. Przykro mi to pisać, ale po kilku szkoleniach i konferencjach mam wrażenie, że wąwóz pomiędzy nimi a społeczeństwem jest znacznie głębszy, niż ten, za którym chronią się inwestorzy czy urzędnicy. Poznałam metody, które wymienia Pani w artykule. Są faktycznie świetne. Co z tego, jeśli z punktu widzenia społeczności lokalnych rzeczywiście szarpanych konfliktem kompletnie nieprzydatne. Przepraszam, ale czasem mam wrażenie, że najpierw sypie się sporo grosza na stworzenie fajnej metody o jeszcze fajniejszej nazwie, potem bierze z sufitu jakiś fikcyjny temat, koniecznie niezbyt konfliktogenny, następnie przeprowadza się „konsultacje” na temat koloru róż na miejskich klombach i temacik na doktorat jak złoto! Albo przynajmniej szansa na grant. Tymczasem przy prawdziwych konfliktach, które toczą się latami wokół dużych projektów infrastrukturalnych jakoś nie kręci się wielu chętnych do mediacji. Może zraża ich perspektywa nieuniknionej porażki? Może wiedzą, że wszystkie tego typu sprawy – łącznie z Rospudą – jak dotąd rozstrzygano przez odwołanie do ostatecznych argumentów siłowych na sali sądowej lub w instytucjach europejskich?
Lokalne społeczności szczute nawzajem kolejnymi wariantami lokalizacyjnymi na próżno czekają na pomoc. Byłabym niesprawiedliwa, gdybym powiedziała, że zawsze. Chlubnym wyjątkiem są tu działania Towarzystwa Na Rzecz Ziemi, które wspiera i prowadzi takie grupy w całej Polsce. Są to jednak bardziej działania wojenne, niż mediacyjne. Dość dobrym lokowaniem środków na wsparcie procesów konsultacyjnych nazwałabym także liczne szkolenia dla interesariuszy, będące zresztą w większości oparte na książce „Dochodząc do tak”, swoją droga pożytecznej i sympatycznej. Być może nasycenie wiedzą spowoduje jakiś przełom. Jak na razie mamy jednak nadprodukcję wysoko specjalizowanych ekspertów od wymyślnych metod partycypacji i debatowania, którzy „mantrują” słowo konsensus. Obok nich mamy urzędników i inwestorów, którzy już dawno ów konsensus osiągnęli. W ich przypadku polega on na tym, że debata debatą – a oni i tak zrobią swoje. Na koniec mamy to okropne społeczeństwo, które nie wiedzieć czemu nie lubi debat. Szczerze mówiąc nic dziwnego. Jest to najbardziej szczera odpowiedź na to, do czego używa się w Polsce pojęcia konsultacji społecznych.
(Hanna Gill-Piątek)
Więcej o debatach dotyczących przestrzeni publicznej na stronie Autoportretu.